Refleksje po roku rządu walczącej demokracji
Minął rok od powołania nowego, koalicyjnego rządu. Wielu ludzi kusi się o bilans, wchodząc w pułapkę disnejowskiego dylematu „Kaczor czy Donald?”. Potem następuje wyliczenie tego, co dobrego a co złego i w jakich proporcjach, uczyniły wcześniejsze rządy, a co rządy w ostatnim roku.
Ja jestem w trochę trudniejszej sytuacji. Jako socjolog zarządzania, analityk i (były) doradca polityczny, raczej powinienem opisywać dziejące się zjawiska, ciągi przyczynowo skutkowe, trendy do nich prowadzące. Po to, by można było zadać potem pytanie, w jakim kierunku powinny pójść wysiłki Polaków, żeby obronić naszą Ojczyznę przed rozmaitymi zagrożeniami, których niestety – po latach dobrej passy – dziś już zaczyna coraz więcej przybywać.
Można oczywiście zdefiniować problem tak jak eksperci zarządzający naszą piłką nożną, którym ciągle się wydaje, że wystarczy zmienić trenera kadry i wszystko będzie dobrze. I ciągle zmieniają. Z jakim skutkiem, nie trzeba być kibicem. Może nie w tym problem? Owszem, dobry trener jest bardzo potrzebny, zawsze lepiej wykorzysta możliwości i łatwiej poradzi sobie z przeszkodami.
Ale w tym roku Nagrodę Nobla z ekonomii dostali ekonomiści instytucjonalni, którzy od lat twierdzą, że dla długofalowego rozwoju gospodarczego najważniejsze są instytucje inkluzywne, czyli włączające. Takie, w których wszyscy mają podmiotowy udział nie tylko w pracy, ale także w procesie decyzyjnym, procesie wpływu.
Rok wcześniej, na Kongresie „Ducha pracy ludzkiej” w Sieradzu, Nagrodę Społeczną im. bł. Kardynała Stefana Wyszyńskiego wręczono prof. Ryszardowi Stockiemu, twórcy teorii pełnej partycypacji w zarządzaniu. Nieprzypadkowo, bowiem katolicka nauka społeczna od wieków mówi o potrzebie tworzenia solidarnych wspólnot, w których podmiotowość uczestników, dialog, wzajemny szacunek i wsparcie, przynoszą na dłuższą metę dużo lepsze skutki niż bezzwrotne podporządkowanie sobie jednych przez drugich. I to nie tylko w dziedzinie rozwoju gospodarczego. Współczesna cywilizacja zaczęła się od wypracowania już w średniowieczu modelu uniwersytetu jako wspólnoty uczących się i nauczających, wspólnie poszukujących prawdy.
Doświadczenie zaś różnych krajów uczy nas, że najlepiej rozwijają się te, których instytucje, zarówno państwowe, gospodarcze jak i społeczne, kulturalne, edukacyjne i wszelkie inne, były tworzone przez obywateli dla siebie, dla różnych grup i wspólnot. Po to, żeby mogli oni realizować przez te instytucje własne, przez siebie wyznaczone cele, także jeżeli tymi celami była służba ogółowi. I żeby ich zakres i sposób skonstruowania był taki, aby każdy mógł w jakimś stopniu, na wspólne działania i decyzje, wpływać.
Podnoszona przez tradycję liberalną konkurencyjność jest oczywiście ważną siłą napędową. Tym niemniej doświadczenie choćby filozofii klastrowej dowodzi, że konkurencja nie jest sprzeczna ze współpracą, przeciwnie, że mądrze uprawiane mogą znakomicie się uzupełniać.
Często jednowymiarowe strategie radzą sobie dobrze na krótkich odcinkach czasu, doprowadzając z czasem do wyczerpania dynamizmu. Prosta obserwacja różnych dyktatur prowadzi do wniosku, że odnoszą one sukces w fazie początkowej, kiedy silna władza potrafi podjąć decyzje przełamujące zastane bariery. Potem natrafiają na inne bariery, z którymi nie potrafią już sobie poradzić.
Niewątpliwy sukces rozwojowy polskiej gospodarki po odejściu od systemu komunistycznego opierał się głównie na indywidualnej zaradności Polaków, którzy potrafili wykorzystać, tak jak surfer, różne, stwarzające szansę, fale. Jednak współczesna ekonomia nie pozostawia wątpliwości, że rozwój kapitalizmu wymaga w pewnym momencie kapitału społecznego, bez którego indywidualni przedsiębiorcy przestają sobie radzić, kiedy droga do sukcesu wymaga większych akcji, często jakiejś zmiany rzeczywistości.
Trzeba tworzyć szersze wspólnoty, mające wpływ na kształt państwa, na politykę ekonomiczną, potrafiące podejmować różnego rodzaju inicjatywy oddolne, nie tylko służące załapaniu się na falę, ale także wyznaczanie kierunków „podróży”.
I najważniejsze pytanie: co stoi na przeszkodzie? Czy skoro Mieczysław Rakowski dał rozkaz „Sztandar PZPR wyprowadzić” i ta gnębiąca nas partia przestała istnieć, zaś niedługo potem miła aktorka ogłosiła w Dzienniku Telewizyjnym, że 4 czerwca skończył się w Polsce komunizm – to już wszystko załatwione? Nawet jeżeli wstąpiliśmy z czasem do NATO i Unii Europejskiej?
Warto szukając na to odpowiedzi, zastanowić się, na czym polega ten problem, że niemal wszystkie kraje, które wcześniej były zniewolone, zarówno postkolonialne jak i postkomunistyczne, natrafiają wewnątrz własnego państwa na poważne bariery rozwojowe? Czasami trwające wiele pokoleń, nawet stuleci. NRD mimo miliardów zainwestowanych tam najpierw marek, potem euro, nadal jest zdecydowanie najbiedniejszą częścią Niemiec.
Mnie wiele zrozumieć pomogły doświadczenia Latynosów. W latach osiemdziesiątych jeździłem po Polsce z wykładami o katolickiej nauce społecznej. Jednym z tematów stała się teologia wyzwolenia. Musiałem więc poznać problemy społeczne postkolonialnej Ameryki Łacińskiej i zjawisko, które papieże nazywali „strukturami grzechu”. Pomogło mi to bardzo zrozumieć rodzimy układ okrągłego stołu i jego długofalowe skutki. Wyczytałem wówczas, że istniał pewien schemat przechodzenia do niepodległości, kiedy odpuszczały już zamorskie metropolie.
Na skutek kolonializmu społeczeństwa tamtejsze były zatomizowane, biedne i nie wierzące, że mogą mieć wpływ na rzeczywistość. Czasami tylko potrafiły się buntować. Jedyną silną strukturą był aparat zniewolenia, zbudowany przez zaborców, ale składający się głównie z miejscowych kreolów. Kiedy widmo wolności pojawiało się na horyzoncie, główne ich siły ogłaszały, że są za niepodległością, z najbardziej skompromitowanych i niewygodnych tworzyli kozłów ofiarnych, zapraszali do współpracy jakąś część działaczy ruchów narodowo-wyzwoleńczych i przejmowali od metropolii władzę. Dalej – jak dotąd – wyzyskując zatomizowaną ludność, tym razem jednak już tylko dla siebie, a nie dla odległych Europejczyków. Taki system właśnie jest zaprzeczeniem owych „instytucji inkluzywnych”.
Do tej pory w Ameryce Łacińskiej z owymi rządzącymi pozostałościami aparatu przemocy zdaje się, że poradziło sobie wyłącznie Chile. Opisują to w Wikipedii w haśle „Chilijski cud” właśnie tegoroczni nobliści, Acemoglu i Robinson: „Ekonomiści ci uważają, że Chile zawdzięcza rozwój, który nastąpił po upadku dyktatury, nie tyle wolnorynkowemu podejściu, ale przede wszystkim temu, że najpierw Allende, a później Pinochet osłabili niedemokratyczną, uprzywilejowaną pozycję elit przemysłowych i rolniczych”.
W Polsce odejście od dyktatury posłusznych Moskwie komunistów nastąpiło na zasadach określonych przy okrągłym stole. Minęło wiele lat. Odeszło na emeryturę lub do lepszego świata wielu spośród twórców i strategów okrągłego stołu. Coraz mniej jest ludzi, którzy mogliby napisać w CV, że należeli do PZPR lub kierowanego przez nią aparatu państwowego.
Pamiętajmy jednak, że Chile odzyskało niepodległość w latach 1810-1818, a zaczęło wyprzedzać innych latynosów w połowie lat osiemdziesiątych następnego stulecia! Nie ma takiej możliwości, żeby żyli wówczas jeszcze ludzie, którzy bezpośrednio wysługiwali się Hiszpanom. Po prostu struktury grzechu, wszędzie na świecie, mają wbudowane mechanizmy samozachowawcze i utrzymują się przez silne układy personalne, bojące się otwarcia mogącego pozbawić ich wpływów. Niezbędne kooptacje do tych układów mają najczęściej charakter arbitralny. Wciąga się swoich, takich do których można mieć zaufanie, albo takich, których się kupuje, jeżeli bywają potrzebni.
Cechą charakterystyczną takich elit jest ich nieufny stosunek do zwykłych ludzi, najczęściej rozproszonych, nie stanowiących zwartej i potrafiącej skutecznie działać struktury społecznej. Stąd w krajach postkolonialnych i postsowieckich tak olbrzymie nierówności społeczne, rozpiętości dochodów i stagnacja gospodarcza. A rządzą oligarchowie, czasami niewidzialni.
U nas jest nieco lepiej. Mimo, że jednym z głównych celów hitlerowców i komunistów – w realizowaniu którego początkowo współpracowali – było wyniszczenie naszej szeroko pojętej warstwy przywódczej oraz likwidacja naturalnej struktury społecznej i instytucjonalnej – to jednak mieliśmy Kościół, potem „Solidarność”, pozostał w rodzinach przekaz tradycji i tożsamości i nie zostaliśmy zupełnie rozproszeni.
Na początku osłonę powstałych przy okrągły stole ustaleń, utrwalających pozycję PRL aparatu władzy, ze strony solidarnościowej wzięli na siebie głównie działacze Unii Demokratycznej. Potem jednak, kiedy Jan Krzysztof Bielecki został powołany przez prezydenta Wałęsę na funkcję premiera, odbyło się spotkanie gdańskich liberałów. Janusz Lewandowski postawił im pytanie o możliwość skutecznego kierowania Rządem w opozycji do najbardziej wpływowego układu politycznego, który powstał przy okrągłym stole. Skutkiem było z czasem odejście KLD z Porozumienia Centrum i połączenie się z Unią Demokratyczną.
Dziś już wydaje się w pełni przejęli funkcję reprezentowania interesów owej „struktury grzechu”. Dla jej uczestników to jest wygodne. Nikt nie zarzuci obecnemu Premierowi, że wywodzi się z aparatu PZPR. Nawyk zaś nieufności do prostego ludu i szukania oparcia u silniejszych od niego „przyjaciół” za granicą, może być realizowany w oparciu o inną, nie tyle zamorską, co zarzeczną metropolię.
Myślę, że ewentualne wyborcze wymiany trenerów niewiele mogą tu dać. Nawet najbystrzejszy i najbardziej patriotyczny nowy trener, dysponujący partią polityczną, a może i mediami, nie poradzi sobie z niewidzialnymi strukturami grzechu.
Potrzebna nam jest bardzo poważna debata na temat odbudowy naturalnej struktury społecznej i jej szerokiego, świadomego przywództwa. Na przykład Irlandia ruszyła z kopyta po przyjęciu przedyskutowanego szeroko paktu społecznego, który zbudował „inkluzywne” społeczeństwo partnerskie.
To duży wysiłek i nie tak prosty, jak wykazywanie, kto jest zły i dlaczego. Ale bez tego możemy przegrać na dłuższą metę. Potrzebna jest poważna debata!