Za czasów mojej młodości, jak była mowa o transferach, to wiadomo było, że chodzi o sport. Skala tego zjawiska była marginalna, prawie niezauważalna, a kaperowania się nie nagłaśniało. Transfery dokonywały głównie kluby wojskowe, najwięcej Legia Warszawa. Polegały one na powoływaniu do wojska wyróżniających się zawodników klubów cywilnych. Oczywiście taki „kaperowany” musiał być w wieku poborowym. W tym czasie sportowcy wszystkich dyscyplin byli amatorami.
Później to amatorstwo zaczęło być fikcją. Wyróżniający się zawodnicy byli zatrudniani na etatach w różnych zakładach, bez obowiązku świadczenia pracy. Jednak propaganda PRL, podobnie jak i innych „demoludów”, skrzętnie to ukrywała. To, że byli amatorami, było taką samą prawdą, jak to, że po wojnie Amerykanie zrzucili nam stonkę ziemniaczaną, że u nas była demokracja, a po katastrofie smoleńskiej ziemia została przekopana na głębokość ponad jednego metra. Ale nadal do transferów zawodników z innych klubów dochodziło raczej rzadko.
Jeszcze przed transformacją ustrojową wszystko zaczęło się zmieniać na wzór zachodni. Transfery stawały się normą, dopuszczono nawet możliwość angażowania zawodników klubów zagranicznych, przy czym w drużynie nie mogło występować więcej niż – głowy bym nie dał – trzech obcokrajowców. W każdym razie przestrzegano ograniczeń. Prestiż osiągnięcia wysokiego wyniku sportowego był tak duży, że niektóre kraje uciekały się nawet do przyspieszonego naturalizowania cudzoziemców. Polska nie była tu wyjątkiem. Sukcesy w sporcie miały świadczyć o wyższości systemu socjalistycznego nad kapitalistycznym. Aby je osiągnąć, stosowano różne środki dopingujące. Coś na ten temat mogliby powiedzieć byli „sportowcy” NRD. Za czasów mojej młodości o stosowaniu dopingu nikt nie słyszał. Dziś, jak mówią złośliwi, zawodnicy dzielą się na przyłapanych i tych, u których jeszcze nie wykryto.
Obecnie, oprócz transferów sportowych, mamy również transfery polityczne. W PRL ich nie było, ponieważ przewodnia siła narodu – PZPR, miała swoje zasady i nie kaperowała członków ze swoich przybudówek, tzn. z ZSL i SD.
W III RP transfery polityczne zaczęły być uznawane za rzecz naturalną. Zasadnicza różnica między tymi politycznymi, a sportowymi polega na tym, że za te pierwsze płacą podatnicy. W jaki sposób? Na przykład oferując kaperowanym wysokie stanowiska państwowe lub lukratywne stołki w Spółkach Skarbu Państwa. Kompetencje nie są tu najważniejsze. Aby mieć czym płacić premier rządzącej koalicji 13 grudnia rozbudował administrację do monstrualnych rozmiarów. Podobno w czasach PRL było 150 tys. urzędników. Ilu dziś pracuje w administracji państwowej trudno się dowiedzieć. Na pewno ta ilość jest wielokrotnie większa.
Niestety, wykorzystują to ludzie o niskim morale, których bardzo łatwo kupić. Dochodzi do takich sytuacji, zwłaszcza gdy zbliżają się wybory i trzeba szukać listy, na której ma się szansę załapać na tzw. miejsce biorące – wyborca nagle dowiaduje się, że poseł, na którego głosował, zmienił partię i jest w ugrupowaniu, którego wcześniej nigdy by nie popierał. Platforma Obywatelska stała się przyczółkiem dla takich polityków.
Przechodzenie posłów czy senatorów z partii do partii w czasie trwania kadencji Sejmu jest oszustwem wobec wyborcy. Jeżeli tacy ludzie nie mają na tyle przyzwoitości, żeby zrzec się mandatu, to należałoby wprowadzić prawnie taki obowiązek. W Anglii poseł w Izbie Gmin, który zmienia barwy polityczne, jest zmuszony do zdania mandatu. Niestety, u nas takie praktyki są tolerowane.
W 2022 roku Szymon Hołownia zarejestrował swoją partię „Polska 2050”. W sondażach partia uzyskiwała dobry wynik i dlatego z naborem członków nie miał problemu, zwłaszcza, że na jakości mu nie zależało, a głównie na ilości. Chętnie przechodzili do niego politycy z PO I SLD, którzy czuli, że w swojej partii nie mają większych szans na karierę.
Niekwestionowanym mistrzem przekupstwa politycznego, bo tak to należałoby nazwać, jest Donald Tusk. Uczciwie trzeba jednak powiedzieć, że z reguły wywiązywał się z podjętych zobowiązań wobec skorumpowanego. W ten sposób dawał sygnał innym: – Zdradź swoje ugrupowanie, przyjdź do nas, a nagroda cię nie minie. I niektórzy korzystali z tego zaproszenia. Z reguły ci, co dali się skorumpować, co zdradzili swoje środowisko, później bez żadnych skrupułów je opluwali. To potwierdzałoby tezę Tacyta: – Właściwe ludzkiej naturze jest nienawidzić tego, kogo się skrzywdziło.
Przejście Zbigniewa Bujaka z Unii Pracy do Unii Wolności skutkowało otrzymaniem posady szefa służb celnych (maj 1999 – grudzień 2000), chociaż ludzi zdolnych i wykształconych, którzy w tej służbie przepracowali lata, nie brakowało.
Dla zwerbowanego Bartosza Arłukowicza Tusk wymyślił specjalny urząd ds. wykluczonych. Piastował go przez siedem miesięcy, aż do wyborów w 2011 roku. Konia z rzędem temu, kto wie, czym się ten urząd zajmował i ile to kosztowało podatnika. Bo choć sam Arłukowicz zapewniał, że każdy może przyjść do niego ze swoim problemem, to gdy przyszło co do czego, spotkanie z ministrem ds. wykluczonych okazywało się… wykluczone. Później ten nieudacznik został ministrem zdrowia, zastępując na tym stanowisku inną nieudacznicę. Jakim był ministrem, każdy widział. Problem dostępności do usług medycznych najlepiej oddają dowcipy, jakie wówczas opowiadano. Dzwoni facet do publicznej przychodni zdrowia:
– Dzień dobry, chciałem się zapisać do okulisty.
– Najbliższy wolny termin 5 lipca za cztery lata.
– Rano czy po południu?
– Panie, czy to teraz ważne? Przecież to za cztery lata.
– Ważne, bo rano mam mieć wizytę u ortopedy.
A dlaczego tak długo trzeba było czekać na wizytę u lekarza? Bo czas najlepiej leczy rany. Mówiło się, że Arłukowicz miał tylko jeden pomysł na skrócenie kolejek: pacjenci powinni stać bliżej siebie.
A Joanna Kluzik–Rostkowska dlaczego otrzymała tekę ministra edukacji narodowej? A Bogdan Borusewicz dlaczego został marszałkiem Senatu? A Radosław Sikorski ministrem Spraw Zagranicznych? Przykłady można by mnożyć. Płaci się również, jak wspomniałem, miejscem na listach wyborczych. Tu najlepszym przykładem może być casus Michała Kamińskiego, który w wyborach do PE dostał „jedynkę” na liście PO w Lubelskiem. Było tajemnicą poliszynela za co dostał. Mówiło się, że gdyby wyborcy nie docenili talentów „Misia” i go nie wybrali, to jakąś placówkę dyplomatyczną ówczesny premier Donald Tusk mu znajdzie. Nie dostał się, bo to zależało od wyborców. Został wicemarszałkiem Senatu, a na to wyborcy już nie mieli wpływu.
O pechu może mówić Kazimierz Ujazdowski. Zdradził PiS i przeszedł do PO, opluwał PiS jak trzeba, a z profitami z tego tytułu jakoś nie wyszło, choć za transfer miał je obiecywane (mówiło się, że stołek prezydenta Wrocławia). Być może to było powodem kolejnej zmiany barw klubowych i przejścia do Koalicji Polskiej. Mój znajomy twierdzi, że jak zna pana Kazimierza, to zapewne nie będzie to jego ostatni klub.
Takich skorumpowanych polityków lubią zapraszać do siebie mainstreamowe media, pozwalając im na nieskrępowane wypowiedzi. Oni chętnie zaproszenia przyjmują i starają się nie zawieść zapraszających. Na przykład częstym gościem tych mediów bywał kiedyś pewien premier (2005–2006), też Kazimierz, którego później zastąpił prezes partii, ten sam, który go na to stanowisko namaścił. Występował oczywiście w charakterze wybitnego eksperta od polityki i gospodarki. Mnie przypominał on pewnego jąkałę, który użalał się, że nie chciano go zatrudnić w radiu na stanowisku sprawozdawcy sportowego. Od czasu, gdy Izabel puściła go z torbami, przestał być zapraszany.
Wynagradza się również za zaangażowanie, niekoniecznie dla dobra kraju, przede wszystkim na rzecz swojej partii. To tłumaczy, dlaczego profesor specjalista od muchówek
został wicemarszałkiem Sejmu, a później szefem Sejmowej Komisji Obrony Narodowej (jak mówili złośliwi – Komisji Obrony przed opozycją). A przewodniczący Komisji Sejmowej ds. afery hazardowej, Mirosław Sekuła (ten, co to gadał do pustych krzeseł), za co dostał stołek marszałka województwa śląskiego?
A propos profesora od muchówek. Znajomy nie podzielał zdania tych, co go tak ostro krytykowali. Uważał, że jemu przydałby się dobry lekarz. Już nie pamiętam, jakiej miał być specjalności, ale na pewno nie był to internista. Może gastrolog, bo gdy profesor wpadał w szał, mówiono, że musiał przedawkować szczaw. Ja też czasami stawałem w obronie profesora. Kiedyś nawet, po jakiejś jego kolejnej emocjonalnej wypowiedzi, wrzuciłem do sieci, co mi się rzadko zdarza, taki komentarz: – Wielu ludzi potępia w czambuł Stefana N. za bulwersujące wypowiedzi. Ja, pewnie niejednemu się narażę, jestem bardziej wyrozumiały. Nie żebym pochwalał, ale większych pretensji nie mam. Kiedyś, było to w latach siedemdziesiątych, często odwiedzałem znajomych mieszkających w jednej z willowych dzielnic Wrocławia. Jak dochodziłem do znajomych, dwa domy wcześniej, zawsze przechodnia atakował potężny wilczur. Przechodzień był bezpieczny, ponieważ płot był wysoki, ale kto przechodził tamtędy pierwszy raz, mógł dostać zawału. Wilczur wyskakiwał nagle zza krzaków i z pianą na pysku biegał wzdłuż płotu, wściekle ujadając. Mnie, mimo że o tym wiedziałem, ciśnienie zawsze rosło, już jak się zbliżałem do tej posesji i utrzymywało się jeszcze jakiś czas podczas pobytu u znajomych. Ciekawostka jest taka, że nigdy do tego psa nie miałem pretensji. Miałem za to ogromne do jego właściciela o to, że pozwalał mu tak na ludzi ujadać. Być może nawet go szczuł.
Gdy w końcu 2011 roku premier Tusk zaprosił do swego gabinetu Joannę Muchę (dziś wiceszefowa Ministerstwa Edukacji i Nauki) na rozmowę, to wiedziała, że wyjdzie z niego jako ministra. Nie wiedziała tylko, jakiego resortu. Każdy jej pasował, na każdym się znała, każdy brała w ciemno. Otrzymała tekę ministra sportu. Dziwić tylko mogło, że nie zaproponowano jej resortu zdrowia, którego znajomością się szczególnie wyróżniała (starsi ludzie to kłopot, bo chodzą do lekarza co dwa tygodnie dla rozrywki). Na początku urzędowania zatrudniła u siebie swego fryzjera, a dla ocieplenia wizerunku wydała duże pieniądze, oczywiście nie swoje, na obsługę fotograficzną swoich wizyt w terenie, czyli na tzw. ustawki. Podatnicy byli też zachwyceni zafundowaniem im za 6 mln zł pierwszej niesportowej imprezy na Stadionie Narodowym – koncertu Madonny, który się odbył 1 sierpnia 2012 roku, w 68. rocznicę wybuchu Powstania Warszawskiego,
Za rządów Tuska, podobnie jak za komuny, obowiązywała i nadal obowiązuje, zasada „mierny, bierny, ale wierny”. Minister kolekcjoner zegarków, jest tego najlepszym przykładem. Z kolei syn Władysława Bartoszewskiego (dziś wiceszef Ministerstwa Spraw Zagranicznych), z wykształcenia historyk, został wiceprezesem firmy informatycznej z wysoką pensją. Dlaczego? Czy w kraju brakowało wykształconych zdolnych informatyków? Mój znajomy twierdził, że przysłużył mu się jego ojciec, który w 2007 roku na konwencji PO w Krakowie, po przejęciu władzy przez PiS, zaapelował: – Nie wierzcie frustratom i dewiantom politycznym! – nazywając członków rządu niekompetentnymi dyplomatołkami.
Przed wyborami październikowymi w 2024 ilość transferów (czyt. korupcji) była na niespotykaną skalę. Skutki tych transferów już są widoczne (upadają firmy, uciekają zagraniczni inwestorzy, rośnie bezrobocie, drożyzna, ograniczanie świadczeń socjalnych). Mówi się, że teraz, po wyborach do Parlamentu Europejskiego, to dopiero zaczniemy je odczuwać. I trudno się dziwić skoro dla rządu 13 grudnia najważniejsza jest zemsta na Zjednoczonej Prawicy za przegrane wybory w 2015 i 2019 roku, walka z Prezydentem, Trybunałem Konstytucyjnym i Prezesem Narodowego Banku Polskiego, zalegalizowanie aborcji oraz związków partnerskich, uznanie języka śląskiego, zielony ład, niszczenie niezależnych mediów, przywrócenie esbekom wysokich emerytur (na konta ok. 1800 esbeków już wpłynęło 278 tysięcy złotych, a to podobno na początek), walka z krzyżem i wprowadzanie prawa, jak oni je rozumieją.
A co z obiecaną przez Tuska setką konkretów? Według Jacka Żakowskiego, dyżurnego propagandzisty PO, nie mają one większego znaczenia, bo najważniejsze, że przywrócił demokrację. Jak ta demokracja, przywrócona przy pomocy silnych ludzi, wygląda wszyscy widzimy. No comment.